Niektórzy mówią, że podróżowanie to ucieczka przed życiem. Zgadzam się z tym, ale trochę inaczej bym to ujęła. Podróżowanie to ucieczka przed standardowym życiem i decyzjami, które tylko z pozoru wydają się nasze.
Tak się cieszę, że poleciałam na to Borneo, bo mogłam zapłacić i zostać na Bali — ale to byłaby wersja wygodna, a przede wszystkim nie moja. Kierowana czyimiś sugestiami. Coś, co nie pozwoliłoby mi na kilka dni zanurzyć się w samej sobie. Do domu jakoś szczególnie nie chciało mi się wracać. Chętnie zwiedziłabym całe Borneo, została tam miesiąc, dwa, a później poleciała na przykład na Sri Lankę. Ale zarówno sytuacja finansowa, jak i odpowiedzialność za wszystko, co muszę skończyć i robię, mi na to teraz nie pozwala.
Więc wróciłam. Wróciłam, żeby dalej pisać — i już na Borneo, w głowie, zmieniałam niektóre akapity książki.
Dawno zapomniałam o tym uczuciu zachwytu, kiedy jesteś w obcym miejscu i masz wywalone, że musisz złapać busa wychodząc na drogę, wejść do kogoś na podwórko i poprosić o podwózkę, ładować telefon w budzie z lodami, nagrywać video, jak tańczysz na górze w deszczu, a cała wycieczka Chińczyków się na ciebie gapi.
Kiedy dotarłam na szczyt, delikatnie kropiło, a deszcz rozszalał się chwilę później. Zarówno przed, jak i w trakcie intensywniejszych opadów, w miejscu, w którym kręciłam swoje filmy, nikogo nie było. Kończyłam właśnie swój 40-minutowy performance, gdy zauważyłam, że za mną ustawiła się kolejka. Chińczycy i inni postanowili też zrobić sobie akurat w tym miejscu zdjęcia, chociaż 10 metrów dalej mieli jeszcze lepszy widok i takie same kwiatki.
I wiecie co? Ja robiłam tam ten content, bo miałam na czym postawić telefon. Gdybym zabrała ze sobą statyw, poszalałabym po całym terenie.
Idealny, realny przykład jednej z moich życiowych filozofii — że niektórzy ludzie ani nie myślą, ani nie robią rzeczy samodzielnie. Zawsze będą potrzebować punktu odniesienia, który da im gotowe i bezpieczne rozwiązanie z efektem, który nie będzie zbyt ryzykowny.
Ile ja się nie nasłuchałam, czego nie powinnam robić w tych górach — na przykład nie wchodzić na nie samodzielnie. Albo zostać na noc, bo nie złapię busa. A nawet naczytałam się o tym noclegu w Parku Kinabalu: że pizga, że mgła (jakby to nie był urok tego miejsca), że fatalne warunki…
Ale to chyba była właśnie dla mnie największa nowość — spanie w miejscu rodem z horroru z lat 80.
Chyba o tym najczęściej piszę — o podejmowaniu własnych decyzji. Bo to nie tylko daje satysfakcję, ale też buduje pewność siebie, która potem będzie szybować w kosmosie.
0 komentarzy