To był kolejny leniwy dzień na Phi Phi Island. Imprezowicze przemieszczali i gubili się w wąskich uliczkach tajskiej wyspy. Lazurowa woda kusiła swoim ciepłem i przejrzystością. Kolorowo zdobione łodzie kołysały się na powolnych falach dobijających do plaży.
Zmierzałam na wykwintną kolację w restauracji McDonald’s. Po drodze mijałam kolejne studia tatuażu. Na wyspie panuje taka moda – upijasz się do granic możliwości, a później robisz pijackie arcydzieło z imieniem osoby, którą znasz od godziny. Ja byłam trzeźwa. Potrzebowałam pamiątki z podróży, której nie jestem w stanie zgubić.
W McDonald’s trwała impreza. Amerykanki wtargnęły za ladę. Pracownicy nie byli pewni, czy przeoczyli swoje wypowiedzenia. Być może szefostwo zdecydowało się na wymianę personelu bez uprzedzenia. Bawiłam się w najlepsze jedząc Big Maca. W głowie pojawiła się myśl, że alkohol jednak szkodzi. Szybko skończyłam posiłek i wyszłam.
Wracając wstąpiłam do studia, które wyglądało bardzo przyzwoicie. Niektóre składały się jedynie z fotela ustawionego przy plaży. Kazano mi czekać dwie godziny. Umówiłam termin, zostawiłam zaliczkę i podekscytowana wróciłam do hotelu wertować strony w poszukiwaniu odpowiedniego wzoru.
Na miejscu wręczono mi wielką księgę tatuażu.
- Możesz wybrać swój wzór tutaj.
- Czy to oznacza, że nie zrobię tego, który wcześniej znalazłam?
- Tak. Robimy tatuaże tylko z tej książki. – Potwierdził pracownik studia.
Po głowie chodziła mi palma, a w czarnej księdze było ich przynajmniej 50. Wskazałam najbardziej przyzwoitą. Do samego zabiegu przygotowywało mnie kilku Tajów. Nie był to bolesny tatuaż. Artysta przez dwie godziny w skupieniu wkłuwał się patykiem w moją nogę.
W taki właśnie sposób postał mój pierwszy tatuaż.
0 Comments