Ostatnio przeżywam swoje oświecenie – jakkolwiek to nie zabrzmi. W tym momencie mój mózg świdruje zdanie: „Ma talent, ale się przećpała”, które kiedyś gdzieś o sobie przeczytałam. Faktycznie, lubię ćpać – w ostatnich latach głównie ketaminę – ale to nie znaczy, że robię to regularnie. To, co dziś nazywam oświeceniem, wynika raczej ze skończenia książki i wielomiesięcznej izolacji, która dała mi przestrzeń i czas w głowie, by poukładać rzeczy, w które już wcześniej wierzyłam. Ba, nawet je praktykowałam – ale dopiero teraz naprawdę je zrozumiałam.
Dziś chcę napisać coś o byciu racjonalnie spirytualną osobą. Przeczuwam, że ten temat będzie się tu częściej pojawiać. Wiele osób zrobiło krzywdę duchowości – powtarzając słuszne teorie, których ani nie rozumieli, ani nie praktykowali. Promowali koncepcje, które miały być głębokie, a okazywały się tylko powierzchowną kalką. Przykład? „Znalazłam miłość życia, za tydzień bierzemy ślub, a za trzy tygodnie wrzucam rolkę ze swoim mental breakdownem po rozstaniu.”
Ja czuję potrzebę, żeby o tym pisać – bo to właśnie mnie teraz napędza. Tak jak kiedyś dzieliłam się doświadczeniami mentalnych transformacji, tak i dziś czuję, że się zmieniam. Co przeraża mnie najbardziej? Nie paranormalne zjawiska, których rzeczywiście doświadczam. Bardziej – potrzeba samotności. Brak ochoty na spotkania z większością osób, które jeszcze niedawno były obecne w moim życiu. Teraz to dotyczy Bali. Wcześniej – Polski. Nie jestem też napalona, tak jak kiedyś, bo wolę inaczej spożytkować tę energię.
Moją największą siłą zawsze była pewność siebie, umiejętność nawiązywania kontaktów i tworzenie. Ale twórczość czasem schodziła na drugi plan – przez nadmiar znajomych i towarzyskich okazji. Dziś priorytety się zmieniły. Życie – a może właśnie oświecenie – postawiło na mojej drodze nowe, ciekawe osoby. Takie, od których ja sama mogę się czegoś nauczyć. A to w moim życiu zdarzało się coraz rzadziej.
Ostatnie lata to nie była bezczynność. Eksplorowałam siebie – od koniuszków palców aż po czubek głowy. I podświadomie wiedziałam, że nie jestem jeszcze gotowa na sukces, który jest mi pisany. Kiedy moja pierwsza książka viralowo rozeszła się po całej Polsce, poczułam strach. Nie przed hejterami, nie przed konsekwencjami, które naturalnie mnie spotkały – ale przed odpowiedzialnością za każde słowo. Przed tym, że mogę stać się wzorem. A przecież chodziło mi o coś odwrotnego – o to, żeby każdy odnalazł siebie. Żeby nie bał się być sobą, nawet jeśli to oznacza bycie innym, a tym samym piętnowanym przez słabo rozwinięte intelektualnie zbiorowiska (fajniej brzmiałoby okazjonalne zgromadzenia). I chyba udało mi się to pokazać – sądząc po wiadomościach, które wtedy dostawałam, i po tym, kto mnie obserwował.
Przed pierwszą książką mówiłam głośno, że odniesie sukces. Powtarzałam to przy okazji każdej rozmowy. I tak się stało. Drugą pisałam z nastawieniem: ja kontra świat, bo czułam, że niewiele osób jest w stanie naprawdę mnie zrozumieć. Język, jakim piszę, jest prosty – ale myśli już niekoniecznie. Pamiętam rozmowę z przyjaciółkami, kiedy powiedziałam im, że przeżywam największe kryzysy w pełni świadomie tylko po to, by potem móc to lepiej opisać. Bo dla mnie dobry pisarz to ktoś, kto nie tylko coś sobie wyobraża – ale to rozumie.
Tak więc przez ostatnie lata – w mojej opinii – przygotowywałam się do napisania trzeciej książki. Książki, która ugruntuje moją pozycję jako pisarki. Tym razem naprawdę czuję, że jestem gotowa na ten poważny sukces. Piszę w niej o rzeczach, o których wielu nawet nie ma przestrzeni myśleć – o koncepcji życia i świata, której nie da się w pełni pojąć. Ale jeśli ktoś tyle razy co ja zadawał sobie trudne pytania i szukał odpowiedzi przez doświadczenie (na całym świecie i nie tylko) – to nie ma innej opcji, niż stworzyć coś wielkiego.
Nie raz słyszałam, że nie jestem pisarką. Że piszę dla pieniędzy. Że moje teksty to robota ghostwritera. Że każdy potrafi napisać książkę. No to czekam na te książki. I na tych wszystkich genialnych twórców.
Ostatnio miałam rozmowę, po której naprawdę chciało mi się płakać. Była jak gwóźdź do mojego aktualnego stanu ducha. Usłyszałam wszystko, co myślę o sobie… z ust człowieka, który może być wzorem. Osoby, która osiągnęła sukces, po który sięga zaledwie ułamek ludzi. Właściwie – nikt nie sięgnął po taki sukces, bo ta historia jest unikalna. Kogoś, kto widzi życie równie abstrakcyjnie jak ja, a nawet bardziej.
Czasem wystarczy jedno zdanie. Albo cała szczera rozmowa. Może być tym przełomem, którego potrzebujesz, żeby przestać się wahać.
Zdałam sobie sprawę z jednej prostej rzeczy: spędzam ten cały czas, pisząc głównie dla siebie – by zrozumieć i przekazać to, co sama pojęłam. A czy zostanie to zrozumiane? To już nie zależy ode mnie, lecz od indywidualnych predyspozycji danego człowieka.
W każdym razie – po astralnym orgazmie, który przeniósł mnie i mojego kochanka do piątego wymiaru, po wizji kostuchy towarzyszącej otwieraniu czakr, po wyafirmowanym spotkaniu, mającym doprowadzić do realizacji projektów zmieniających świadomość innych, po fizycznych dolegliwościach i świadomych snach – potrzebuję teraz czasu. Czasu na dalszy rozwój. W zgodzie z tym, kim się staję.
A na koniec dodam tylko jedno:
czuję magię Bali jak nigdy wcześniej.
I nie – nie chodzi o przystojnych surferów. Chodzi o perspektywę nieograniczonych możliwości, którą można tu nabyć.







0 komentarzy