KSIĄŻKĘ NAPISAŁAM NA PODSTAWIE MOJEGO SCENARIUSZA, A SCENARIUSZ NA PODSTAWIE PRAWDZIWYCH WYDARZEŃ.
Słowo od autorki
Gdy przytrafia ci się wszystko, co tylko nienormalnemu człowiekowi może się zdarzyć, zaczynasz patrzeć głębiej, rozmyślając o tym, o czym myślą wszyscy nienormalni. Dla mnie sztuka jest jak lustro osoby, która ją tworzy. Odkrywa jej duszę i zaprasza nas do świata, który powstał nie tylko na kartce papieru, ale również w życiu i wyobraźni.
Pomysł na tę książkę narodził się na lotnisku w Singapurze, gdy po raz pierwszy zobaczyłam zbyt wielu jednocześnie śpiących ludzi. Kilka godzin później, podróżując metrem, patrzyłam na osoby pochłonięte szarą rzeczywistością, przytłoczone codziennością. To stanowił ogromny kontrast dla mojej codzienności na Bali. Wtedy zrozumiałam, że kiedyś napiszę książkę fantasy, która wyjaśni mój styl życia oraz to, czego doświadczam zarówno fizycznie, jak i duchowo podczas podróży. Zadanie okazało się niezwykle trudne, ponieważ potrafiłam sobie wyobrazić jedynie początek książki. Zwykle pisząc, mam całą koncepcję w głowie. Tym razem, dla odmiany, zaczęłam tworzyć plan – scenariusz. Tak powstała książka, napisana na podstawie scenariusza tej samej autorki.
Te dzieła są hołdem dla szalonej rzeczywistości, którą mam okazję eksplorować — ciałem i umysłem. Dedykuję ją wszystkim, którzy nie boją się życia ani śmierci.
Wstęp
16 października 2024 o 11:45 umarłam. Zawsze mówiłam, że moja śmierć będzie spektakularna. Tymczasem była całkiem zwyczajna. Wybiegłam z domu z mokrymi, rozczesanymi włosami, bez butów i makijażu, wsiadłam na skuter i pojechałam do sklepu po papierosy. Od prawie dwóch lat mieszkałam w Uluwatu, w miejscu, gdzie poboczne drogi bardziej przypominają tor przeszkód niż coś przejezdnego, gdzie na każdym rogu czekają krowy i koguty, ale są też jedne z najpiękniejszych plaż na świecie i surferzy, którzy żyją dniem dzisiejszym. To oni, ich niefrasobliwy styl życia, naturalnie umięśnione ciała i rozwiane, jasne włosy przekonały mnie, że chcę tam zostać.
Znajomi powtarzali, że moje życie napędza brawura, dlatego zarówno ich, jak i mnie zaskoczyło to, w jak banalny sposób umarłam.
Wyjeżdżając z dziurawej, kamienistej drogi prowadzącej do mojego domu, skuter podskoczył na wyboju, a ja straciłam równowagę i przewróciłam się na prawy bok. Normalnie pewnie wzruszyłabym tylko ramionami, wstała, otrzepała kurz i pojechała dalej. Ale tym razem głowa uderzyła o kamień. No cóż, zawsze powtarzałam, że wielu nie dostrzega tego, jak kruche jest ludzkie życie.
A jednak tu jestem, opowiadając wam tę historię. Jak to możliwe? Cóż, klucz tkwi we wszystkim, co wydarzyło się wcześniej, bo prawda jest taka… że właściwie to mniej więcej wiedziałam, kiedy umrę.
Wszystko zaczęło się od mojej podróży do Singapuru i Tajlandii – wyprawy, która otworzyła nowy rozdział w moim życiu. Nazwałam go: Witamy w rzeczywistości. Miała to być zwykła podróż, krótka przerwa od Bali, coś na kształt chwilowej ucieczki z hedonistycznego wiru, która przypomni mi, jakie mam szczęście, że od siedmiu lat mieszkam na tej wyspie, choć w różnych jej zakątkach. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, wydarzyło się coś zupełnie innego…
Lądowanie
– Proszę o uwagę pasażerów. Z przyjemnością ogłaszam, że wylądowaliśmy w Singapurze. Jest godzina 23:45 czasu singapurskiego, 11 lipca. Na zewnątrz panuje temperatura około 28 stopni Celsjusza. Proszę pozostać na swoich miejscach, dopóki samolot nie zatrzyma się całkowicie. Dziękujemy za podróż z nami i życzymy przyjemnego pobytu w Singapurze. – Usłyszałam komunikat, na który długo czekałam. Wyjście z samolotu po trzygodzinnym locie dla palaczki to jak błogosławieństwo. Kiedy ostatni pasażerowie przemierzali wąskie przejście między siedzeniami, wstałam i sięgnęłam po torbę oraz plecak czekające na mnie w luku bagażowym.
– Nie wierzę, znowu padł mi telefon – rzuciłam do siebie, widząc ciemny ekran iPhone’a. Przewiesiłam słuchawki przez szyję i zsunęłam na nią zieloną opaskę na oczy, która jeszcze chwilę wcześniej była na moim czole. W podróżach lubię to, że mój niedbały styl zwyczajnie do nich pasuje. Spotykam ludzi, których prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę, choć czasem czuję na sobie ich spojrzenia. Na ogół to są pary wracające z wakacji, patrzące na mnie z czymś między ciekawością a niezrozumieniem. Ta dziewczyna z czerwonym smokiem na przedramieniu, czarnym sercem na palcu i skórze prawie spalonej od słońca. Do tego Levisy, trzymane na biodrach przez gruby skórzany pasek i glany. Czy swoją powierzchownością próbujemy powiedzieć, kim jesteśmy?
– Dziękujemy, do widzenia – usłyszałam od przemiłej stewardesy
– Dziękuję – odpowiedziałam, posyłając jej ostatni uśmiech, choć entuzjazm całkowicie mnie opuścił. Ciężko cieszyć się kolejną podróżą, gdy wyjeżdżasz bardziej z przymusu niż z chęci. Wiedziałam, że humor mi się poprawi, ale dopiero wtedy, gdy opuszczę lotnisko. Stojąc na ulicy, niestety już znanego mi miasta, na pewno uznam, że dobrze przewietrzyć umysł po Bali. W hedonistycznym życiu łatwo się zatracić. Wie to większość, która tam mieszka, nawet ci, którzy zatracają się w wyspie w inny sposób. Możliwe, że każdy z nas po prostu zatraca się w byciu sobą. Po wszystkim, co przeżyjesz w cywilizowanym kraju, nagle okazuje się, że możesz zwyczajnie odpuścić. Nie musisz mierzyć się na co dzień z ocenami i małostkowością. Patrzysz szerzej, wolniej.
– Cudownie! – powiedziałam do siebie, widząc gniazdka do ładowania telefonów i palarnię tuż obok. Zaspokojenie głodu nikotynowego było moim priorytetem. Weszłam do pomieszczenia pełnego dymu i niemal od razu poczułam, jak opada mi napięcie. Kilku mężczyzn wypalało swoje papierosy powoli, w ciszy, każdy zajęty swoimi myślami. Ich gesty były spokojne, jakby sam akt palenia stanowił chwilę oddechu.
Odruchowo sięgnęłam po telefon, ale nadal był wyłączony. Prawdopodobnie jestem jedną z nielicznych osób, które podróżują bez powerbanka, rezerwacji hotelu i jakiegokolwiek konkretnego planu – poza listą miejsc, które chcę odwiedzić w danym momencie, choć i tu zdarzają się odstępstwa. Raz, z dnia na dzień, opuściłam Kanadę, by polecieć na Dominikanę. Wylot w środku podróży z Wietnamu? Rzut monetą zdecydował, że spędzę Nowy Rok w Bangkoku. Z Portugalii, zamiast do domu, poleciałam do Hiszpanii. Kiedyś wybrałam się na weekend do znajomego Włocha w Katanii, a wróciłam po dwóch tygodniach z Palermo.
Ostatnia moja niezaplanowana podróż miała miejsce dwa miesiące wcześniej, kiedy zamiast do Kuala Lumpur w Malezji udałam się na Langkawi z nowo poznanym Australijczykiem. Planowanie nigdy nie było moją mocną stroną, ale może to nawet lepiej… W podróżach, tak jak w życiu, kieruję się intuicją albo czekam, aż los wyrazi swoją opinię.
Podczas wychodzenia z palarni skierowałam się prosto do gniazdek. Zauważyłam jedno wolne i natychmiast zajęłam miejsce obok. Atmosfera na lotnisku była przytłumiona i senna. Obok mnie siedziała Azjatka, wpatrzona w ekran swojego telefonu. Podłączyłam swojego iPhone’a, który po chwili się włączył, zalewając mnie falą nieprzeczytanych wiadomości. To jak wciągający wir, z którego trudno się wydostać. Otwierasz jedną wiadomość, odpisujesz, i już pojawia się kolejna, potem jeszcze video, które koniecznie musisz obejrzeć. I nagle, jakby tego było mało, wpada mail z pracy…
– Cholera, znowu nie zarezerwuję hotelu! – powiedziałam do siebie, nie zważając na ludzi wokół. Dochodziła pierwsza w nocy, więc szybko wstałam, aby zorganizować się na resztę nocy. Rzuciłam torbę i plecak na wózek stojący nieopodal, opierając się o niego, aby znów sięgnąć po telefon.
-Gdyby tylko mój lot odbył się 17 godzin wcześniej – pomyślałam, otwierając aplikację, by sprawdzić bilet – zgodnie z planem… Pewnie i tak się opóźni Cóż, nie mam wyboru, muszę napić się wina – dodałam w myślach. Otworzyłam kolejną aplikację, żeby zarezerwować miejsce w lounge VIP. Schowałam telefon, ruszając w stronę windy. Terminal wydał mi się pusty, niemal martwy. Większość osób poruszała się powoli. To było niemal surrealistyczne – jakby cała ta przestrzeń nie miała nic wspólnego z realnym światem.
Déjà vu
– Dziękuję. Pani pobyt może trwać do trzech godzin – głos pracownicy lounge wyrwał mnie z mojego myślicielskiego transu. Skinęłam głową i uśmiechając się, odebrałam telefon z jej dłoni.
Atmosfera w lounge była dziwnie ciężka. Miało się wrażenie, że każdy dźwięk, celowy czy przypadkowy, mógł zakłócić ciszę i zirytować przebywające tam osoby. Ludzie w przedziwnych pozach sprawiali wrażenie zawieszonych gdzieś pomiędzy snem a jawą – na niepokojącej granicy życia i śmierci. Jedynie spokojne, rytmiczne oddechy zdradzały, że wszystko z nimi w porządku.
Zajęłam miejsce w fotelu z wysokim podłokietnikiem, który sprawił, że moje ciało zniknęło, zostawiając na widoku jedynie głowę. Rzuciłam rzeczy obok siebie, wyjęłam laptopa i podłączyłam go do ładowania, obok telefonu. Wysunęłam się lekko do przodu, patrząc na stoły zastawione jedzeniem, kawą i herbatą, a na końcu na bar, który wyglądał, jakby czekał na kogoś, kto nie przyjdzie.
– Czy powinnam łączyć wino z kawą? – zapytałam siebie, wstając, by zaspokoić głód i pragnienie. Nałożyłam sałatkę, świeże pieczywo, a ekspres powoli napełniał kubek. Zapach kawy wypełnił pomieszczenie. Tuż obok pojawił się jeden z pracowników sali, niosąc owoce. Powoli układał banany i jabłka na srebrnej tacy. W tle słychać było tylko ospałe ruchy mężczyzny, szum klimatyzacji i idealną do snu melodię. Ta dziwna atmosfera towarzyszyła mi, kiedy wróciłam do miejsca, gdzie leżały moje bagaże. Położyłam talerze, a potem ruszyłam w stronę baru po wino.
– Poproszę wino – powiedziałam niemal szeptem.
– Białe czy czerwone?
– Białe – uśmiechnęłam się porozumiewawczo, przyglądając się, jak wyciąga korek z wcześniej otwartej butelki.
Otworzyłam laptopa, próbując dokończyć jeden z rozdziałów mojej książki. Może i warunki w lounge nie sprzyjały jakiejkolwiek rozrywce, ale za to zachęcały do filozoficznych rozważań.
– Musimy jeść, pić, a potem to wydalać. Chorujemy, mamy wojny, łańcuch pokarmowy… Rywalizujemy, a władzę nad większością ludzi ma pieniądz. Niektórzy są tak wykończeni, że sami odbierają sobie życie – pojawiały się kolejne słowa na ekranie komputera…– Czy naprawdę myślicie, że obecność na tym świecie to wygrana na loterii? Moim zdaniem to jakaś próba, zanim ktoś zdecyduje, czy jesteśmy gotowi na coś lepszego…
-To nie brzmiało zbyt optymistycznie. Czy ludzie w ogóle chcą czytać takie rzeczy? Mroczne wizje naszego istnienia… – pomyślałam, odwracając wzrok w stronę śpiącego Azjaty. – Czy on też na co dzień zastanawia się, dlaczego jego ciało jest skonstruowane tak, że musi jeść, a później robić kupę? – chłopak na fotelu obok delikatnie zmienił pozycję, sprawiając wrażenie, jakby przeżywał coś dziwnego, do czego tylko on ma dostęp… – Na czym w ogóle polegają sny? Skąd mamy pewność, że to, co dzieje się w snach, nie jest naszą rzeczywistością…? Jak zwykle doszłam do momentu, w którym niby coś rozumiem, ale nie potrafię tego złożyć w całość. Mogę tylko przypuszczać.
Moje rozważania przerwał dźwięk szklanek ustawianych na blacie baru. Doszłam do wniosku, że najlepiej będzie, kiedy wypiję jeszcze jeden kieliszek wina i zasnę. Zmęczenie i przebodźcowanie nigdy nie sprzyjały kreatywności, a już tym bardziej moim abstrakcyjnym filozoficznym refleksjom.
Zamknęłam laptopa, a moje ciężkie buty szybko znalazły się na ziemi. Nogi oparłam o stolik. Zieloną opaskę założyłam na oczy i powoli zaczęłam odpływać…
-I co już? – znowu byłam na Bali i usłyszałam głos przyjaciółki. Moje palce wciąż poruszały się w rytm techno, które w otwartej na salon i basen kuchni grał jeden z moich znajomych. Nie byłam w stanie odpowiedzieć.
Rośliny w zasięgu mojego wzroku zaczęły wychylać się w moją stronę. Wszystko wokół zdawało się rozpływać w jednej, tej samej energii – bez znaczenia, czy jesteś drzewem, czy człowiekiem, ważne, że masz w sobie życie. Kolory stawały się coraz intensywniejsze, a ja postanowiłam zamknąć oczy.
Nie zobaczyłam czarnej kurtyny, ani zaburzonego słońcem obrazu z kolorową plamką. To był zupełnie nowy świat – i wiedziałam, że jest prawdziwy. Świat złożony z kolorowych elementów, energii, która zaczęła mnie wchłaniać, ale też dawała poczucie błogiego spokoju. Jakby coś wewnątrz mnie mówiło, że w tym miejscu nie muszę się starać – mogę po prostu być i czuć niesamowite szczęście. Moja dusza zaczęła ulatywać w stronę tej energii, dzieląc się na maleńkie cząsteczki.
Fiolet, niebieski, czerwień, zieleń – magia, której nie można opisać słowami. Spokój… Dryfujący w przestrzeni kolorowy świat, który chciał, żebym stała się jego częścią.
Nagle coś się zmieniło. Znowu usłyszałam głosy moich przyjaciół.
– Nie mogę ich tu tak zostawić. Przestraszy ich moje martwe ciało… – otworzyłam ocz, aby ponownie znaleźć się w Singapurze, w lounge. Mój oddech przyspieszył. Nerwowo rozejrzałam się po sali, zauważając, że coś się zmieniło. Z pokoju zniknęła część osób, a w powietrzu było jakby więcej życia.
-Tym razem pobudka była zbyt dziwna – pomyślałam wychodząc z lounge.
Co jest snem, a co rzeczywistością…
Kiedy już myślałam, że w lounge było dziwnie, po wyjściu na terminal wszystko nabrało jeszcze bardziej niekonwencjonalnego charakteru. W holu lotniska, przeznaczonym dla pasażerów z długimi przesiadkami, zobaczyłam dziesiątki śpiących ludzi – rzędy ciał pozbawionych naturalnego wyrazu.
– To wygląda strasznie – wymamrotałam pod nosem.
Idąc powoli, miałam wrażenie, że mijam ciała opuszczone przez dusze. Nikt się nie poruszał. Niektórzy spali z otwartymi ustami, inni w przedziwnych pozach, z głowami zwisającymi bezwładnie – z pewnością w czasie snu nie zwraca się uwagi na swój wygląd. Siadając na jednym z wolnych foteli, czułam niepokój. Klimatyzacja, sącząca zewsząd zimne powietrze wywołała u mnie dreszcze. Wyciągnęłam z plecaka dodatkową bluzę, aby się nią okryć.
Odblokowałam telefon, który zdążył się naładować w lounge, włożyłam słuchawki i puściłam Where Is My Mind? zespołu Pixies.
„Ze stopami w powietrzu i głową na ziemi;
Spróbuj tej sztuczki i zakręć się, tak…
Twoja głowa się roztrzaska,
ale i tak nic w niej nie ma.”
Gdy pierwsze nuty zaczęły płynąć ze słuchawek, dziwna atmosfera wokół mnie zgęstniała, stając się niemal namacalna. Zamknęłam oczy, a muzyka przenikała moje myśli, zmieniając je w płynne obrazy.
W półmroku dostrzegłam mężczyznę unoszącego się w pustce, bez początku i końca, zawieszonego w nicości. Na chwilę zapanowała cisza, ale jej miejsce zajęły ciche głosy. Mężczyzna sprawiał wrażenie, że je rozpoznaje – może nawet rozumie – lecz wydawał się bezradny, niezdolny do żadnej reakcji.
– Znowu wpadł na jakiś głupi pomysł… – brzmi głos, przepełniony lekceważeniem.
– Jak myślicie, kiedy w końcu go wywalą z pracy? – ironiczne, obojętne pytanie.
– Zastanawialiście się, czy nie ma problemu z alkoholem? – głos jest poważny, osądzający.
– Trudno do niego dotrzeć, może ma depresję? – surowe, bezosobowe stwierdzenie.
Mężczyzna wyglądał na coraz bardziej przerażonego, chciał krzyczeć, ale nie mógł. Jego ciało zamierało, a z każdą sekundą paraliż stawał się bardziej intensywny. Słowa unosiły się wokół niego jak cienie, otaczając go ze wszystkich stron. Wydawało się, że odpowiedź nie ma znaczenia, on sam nie miał znaczenia.
Każdy jego oddech stawał się cięższy, serce przyspieszało, a powietrze wokół nas gęstniało. Świadomość zaczęła się rozmywać, a ciemność pochłaniała nas coraz bardziej. Nie było ucieczki, tylko nieprzychylne głosy, które nas otaczały…
W tym samym momencie wybudziłam się, obciążona emocjami mężczyzny – czułam lęk, jakbym robiła wszystko, co mogę, a mimo to wciąż spotykała się z krytyką i była skazana na porażkę. Niewidzialna pięść ścisnęła moją klatkę piersiową, a myśli zdominowały scenariusze bez szczęśliwych zakończeń. Znałam to uczucie doskonale – ataki paniki, które nawiedzały mnie w przeszłości, lecz tym razem ich źródło nie było we mnie. Kilka głębokich wdechów – i moje ciało zaczęło się uspokajać. Rozejrzałam się dookoła, próbując zorientować się w tej już realnej sytuacji.
Mój wzrok zatrzymał się na podobnie wystraszonym mężczyźnie. To był dokładnie ten sam człowiek, którego sen przed chwilą obserwowałam. Zdałam sobie sprawę, że lęk, który czułam, nie należał do mnie. Nieświadomie wtargnęłam do świata kogoś, kto spał tuż obok.
– Jak to możliwe? – pomyślałam, wciąż przyglądając się temu człowiekowi.
Wychwycił mój wzrok i, speszony, wstał ze swojego fotela.
– To, co ktoś myśli, nie ma znaczenia – powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie niepewnie, nie wiedząc, jak zareagować. Jego oczy wciąż były pełne niepokoju. Przez chwilę stał bez ruchu, jak zahipnotyzowany, po czym odszedł bez słowa. Obserwowałam go, jak się oddalał, a ciężar jego emocji powoli opuszczał moje ciało.
Postanowiłam pójść w jego ślady i zejść na niższe piętro, na którym chciałam zastać bardziej znośną atmosferę. Na dworze było już jasno. Zdałam sobie sprawę, że mogę już opuścić lotnisko – zimne, zmęczone miejsce, gdzie ludzie śpią, czekają lub się śpieszą. Chociaż tak często na nich bywam, to ich nie lubię. Właściwie to lotniska przypominają życie w cywilizowanych krajach, bo albo się gdzieś spieszysz, albo za czymś gonisz, albo na coś czekasz, no i przeważnie ludzie bywają tym wszystkim zmęczeni.
– Która jest u ciebie godzina? – zapytałam z ciekawością przez telefon, kierując się w stronę wyjścia.
– 18:22 – odpowiedziała moja siostra. Ana często pełni rolę mojego głosu rozsądku, choć jest młodsza. Moi przyjaciele to zupełne przeciwieństwo – są bardziej frywolni i pewni każdej, nawet najgłupszej decyzji. Razem tworzymy „bezpieczną przestrzeń” dla ludzi z ciekawym życiem i jeszcze ciekawszymi poglądami. Dzięki temu nie czujesz się dziwnie, gdy poruszasz bardziej abstrakcyjne tematy lub opowiadasz o swoich absurdalnych przygodach.
Ana mieszka od trzech lat w Meksyku, ale po przeprowadzce ponownie weszła w związek i prowadzi całkiem zwyczajne życie. Uprawia sport, zajmuje się fotografią. Chociaż posiada otwarty umysł, zdrowy rozsądek wciąż dominuje podczas podejmowania ważniejszych, życiowych decyzji. To właśnie z nią potrzebowałam rozmowy, potrzebowałam usłyszeć opinię kogoś, kto stąpa po zmieni – zamiast bujać w obłokach
– A jaki dzień? – kontynuowałam rozmowę.
– Niedziela.
– U mnie już poniedziałek… Wiesz co, jestem na lotnisku w Singapurze i dzieją się dziwne rzeczy. Najpierw ludzie wyglądali, jakby podczas snu uleciało z nich życie. Same ciała. Potem… powtórzyłam swojego DMT tripa sprzed tygodnia, ale tym razem we śnie. A przed chwilą – wiem, jak to brzmi… – weszłam w sen mężczyzny, który spał obok mnie.
– Mówiłam ci, żebyś uważała, dlatego odradzałam ci ayahuaskę, kiedy byłaś w Meksyku. Do dziś pamiętam, jak wyglądali ci ludzie, kiedy kręciłam film dla Amerykanina… – usłyszałam stanowczy głos w słuchawce.
– Przesadzasz. Poszerzam horyzonty. Dzwonię do ciebie po wsparcie. Na Bali nic mi się nie działo. Po prostu czuję, że to ma coś wspólnego z tym lotniskiem, z którego zaraz wychodzę… swoją drogą, jedno jest pewne – niedługo lecę do Peru na ayahuaskę.
– No tak, wydaje mi się, że doświadczenie w Peru może być inne niż to z szalonym Amerykaninem, który to wszystko jeszcze filmował. Swoją drogą, nie wspominałaś, że paliłaś DMT… – powiedziała zaciekawiona.
– Chciałabym to opisać, ale byłoby mi trudno. To było tak, jakby pokazało mi inny wymiar, który był zaskakująco piękny i do którego należę. Dzisiaj, po wszystkim, obudziłam się w Singapurze, więc nie byłam zachwycona, ale tydzień temu byłam w lekkiej euforii. Uśmiech nie schodził mi z twarzy przez dobre dwie godziny. Wiesz, że cały trip trwa tylko 10 minut?
– Tak, to wiem. Może kiedyś spróbuję.
– Wiadomo, jak tylko będziesz gotowa. Kocham cię. Pozdrów Juana. Muszę jeszcze zostawić bagaż w przechowalni, skoczyć do łazienki i lecę na metro – odparłam na pożegnanie.
– Na razie, kocham cię – odpowiedziała Ana.
Zablokowałam telefon i ruszyłam w stronę przechowalni bagażu.
Bezduszne metro
Na stację lotniska podjechało metro. W dłoni wciąż trzymałam paragon za zostawiony bagaż, zastanawiając się nad ceną przechowania torby na kilka godzin. Można by pomyśleć, że zamiast upchnięte w pokoju, leżą w SPA, a do każdego bagażu przydzielono prywatnego ochroniarza. Nigdy nie zostawiam laptopa. Utrata tego urządzenia w podróży oznaczałaby koniec mojej pracy, brak możliwości pisania i kontynuowania niektórych z moich myśli. Przecież każde rozpoczęte zdanie może doprowadzić do określonych wniosków, zrozumienia czegoś, co rozważam, a może nawet lepiej – siebie. Wszystkie ważne refleksje muszą zostać spisane, choć nie zawsze się to udaje i nie zawsze do czegoś prowadzi. Ale może… Tak więc na moim laptopie jest mnóstwo zapisanych stron, które niekoniecznie są częścią jakiejś całości, aczkolwiek czasami jakieś zdanie się przydaje.
Metro zwolniło, a ludzie wokół wydawali się lekko ożywieni. To wrażenie jednak zniknęło, gdy tylko weszłam do środka. Dostrzegłam wolne miejsce i ruszyłam w jego stronę, kładąc czarny plecak na kolanach.
W Singapurze to normalne, że dominują Azjaci, a białych widzi się rzadko – i tak było tym razem. Przez to, że mieszkam na Bali, mam trochę zaburzony obraz ludzi: uśmiechnięci, otwarci, pewni siebie, żyjący dla pasji. Moi znajomi z Singapuru, których poznałam na wyspie, mają w sobie pewną elegancję i klasę, ale jednocześnie są bardzo pogodni. W sumie z każdą nacją na Bali jest podobnie – jakaś charakterystyczna cecha i ta radość z życia.
W Singapurze, w tym metrze, trudno było jednak dostrzec jakiekolwiek uczucia, a już na pewno nie szczęście. Wydawać by się mogło, że dane miejsce wydobywa określone emocje z ludzi, którzy tam żyją: smutek, chęć rywalizacji, radość, miłość do natury… Tak, w moim odczuciu każdy zakątek Ziemi ma swoją unikalną energię.
Metro ruszyło, a atmosfera w wagonie powoli gasła. Co jakiś czas dobiegały moich uszu automatyczne komunikaty. Wokół nie słyszałam żadnych rozmów, tylko pędzące po torach metro i te komunikaty. Metro, komunikaty… Gdzie podziało się życie?
Zatrzymana w dziwnym osłupieniu zaczęłam przyglądać się ludziom. Ich twarze wyrażały senność i zmęczenie. Część pasażerów pochłonęły ekrany telefonów – jasne, niebieskie światło odbijało się od ich twarzy. Mój wzrok wędrował po tych nieobecnych ludziach, aż zatrzymał się na mężczyźnie, który siedział naprzeciwko. Jego głowa zaczęła opadać, jakby powoli tracił kontrolę. Sprawiał wrażenie, jakby zmęczenie, które go ogarniało, nie wynikało tylko z braku snu. Nagle jego postać zaczęła się zmieniać. Stała się przezroczysta. Dostrzegłam duszę mężczyzny, oddzielającą się od jego fizycznej formy.
Ze zdziwieniem rozejrzałam się dookoła, szukając jakiejkolwiek reakcji u innych pasażerów. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Przez ułamek sekundy wszystko wyglądało normalnie, ale wcale takim nie było. Gałki oczne ludzi wokół zalewała czerń, jakby życie uchodziło z ich ciał. Ekrany telefonów, które wcześniej świeciły słabo, nagle rozbłysły nienaturalnym światłem. Nad ich głowami unosiły się cienie przypominające czarne dusze, wirujące w powietrzu. Atmosfera stawała się coraz bardziej surrealistyczna.
– Co się dzieje? – wyszeptałam do siebie.
Po krótkiej chwili zawahania ponownie zaczęłam rozglądać się dookoła, szukając choć jednej osoby, która dostrzegłaby to, co ja. Ale wszyscy byli tacy sami – nieobecni. Nagle metro zatrzymało się i wszystko wróciło do normy. Nie czułam niepokoju, raczej zwykłą ciekawość. Drzwi znów się otworzyły, a do wagonu weszli kolejni pasażerowie, zupełnie nieświadomi tego, co przed chwilą miało miejsce. Ich ruchy były powolne, jakby zautomatyzowane. Na końcu weszła para blondynek z plecakami, która wniosła do wagonu jakąś nową energię. Wokół nich poczułam zmianę. Jakby na pokład pędzącego przez Singapur metra wróciło życie, ale tylko w jego małej części.
– Pewnie nie są stąd, nie miały czasu, by zorientować się w sytuacji – pomyślałam, odwracając wzrok. Moje oczy znów zatrzymały się na mężczyźnie, którego głowa zaczęła opadać… Przesunęłam wzrok na dziewczyny – tylko one wydawały się normalne. Pędziłam metrem, pełnym dusz bez wyrazu i tylko ja zdawałam się dostrzegać tę dziwną pustkę.
Ciężar emocji
Przechadzałam się promenadą z widokiem na Marina Bay. Po raz kolejny, na chwilę, dałam się porwać zachwytowi nad wspaniałością architektury, innowacyjności i luksusu, ale tym razem coś w tym zachwycie wydawało się niepełne. Mijana przez ludzi zanurzonych w swojej codzienności, dostrzegałam zmiany. Czułam się tak, jakbym patrzyła na tęczę, która z bliska okazywała się tylko betonem pomalowanym w kolorowe pasy. Uczucie pustki dosłownie wisiało w powietrzu, wciągane do płuc z każdym moim oddechem.
-Dałam się nabrać! Lata aprobaty dla betonowej tęczy – zatrzymałam się na chwilę w osłupieniu – przecież to ja, Mila, która porzuca 150 par butów dla możliwości chodzenia na boso. Już sama nie wiem, czy można darzyć coś niechęcią, a jednocześnie to podziwiać. Co prawda nigdy nie mogłabym tu mieszkać, ale jednak… – powiedziałam sama do siebie, unosząc głowę ku niebu, z nadzieją, że chociaż tam odnajdę odrobinę normalności. W tym samym momencie na mój policzek spadła kropla deszczu. Być może ktoś z góry dał mi znak, że się ze mną zgadza.
Ruszyłam przed siebie. Zwykle nie przeszkadza mi, że trochę lub bardzo zmoknę, bywało, że jechałam skuterem przez ulewę, często tańczyłam w deszczu, ale tym razem miałam świadomość, że mój laptop nie przepada za wodą. Wmieszałam się w tłum, wszyscy biegli w tym samym kierunku, jakby przemoczenie ubrań niosło za sobą okropne konsekwencje. Niosło, bo tak samo, jak ja nie mogłam zalać laptopa wodą, tak oni potrzebowali suchych ubrań w pracy, czy w wykonywaniu innych, codziennych obowiązków, do których było im tak spieszno.
Po dziesięciu minutach wbiegłam do strefy dla palących pod galerią. Przystanęłam i wyciągnęłam papierosa, aby dać sobie chwilę wytchnienia.
– Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Każdy dzień jest gorszy od poprzedniego. – Dostrzegłam kilka metrów ode mnie zapłakanego chłopaka, który roztrzęsiony zwierzał się komuś przez telefon w języku mandaryńskim.
-Jakim cudem rozumiem każde słowo? – powiedziałam do siebie szeptem.
Smutek drobnego, młodego Azjaty narastał z każdą chwilą. Nagle świat wokół mnie zwolnił, a dźwięki miasta i deszczu ucichły. Rzeczywistość zaczęła się rozmywać, przenosząc mnie po chwili do eleganckiego butiku. Dostrzegłam tego samego chłopaka, ale tym razem nie trzymał telefonu, a w jego oczach nie było łez. Zauważyłam coś innego – drżące dłonie i stres wyraźnie wypisany na twarzy.
– To nie wystarczy. Klienci nie zapłacą za byle co. Napraw to natychmiast albo znajdę kogoś innego na twoje miejsce – usłyszałam pełne wyższości słowa. To musiała być właścicielka lub managerka sklepu. W jej tonie kryła się chłodna precyzja, która miała wywołać jak największy ból.
Chłopak niezdarnie zaczął poprawiać eleganckie ubrania. Wychodziło mu to znacznie gorzej niż wcześniej.
-Myślałam, że ludzie na kierowniczych stanowiskach już rozumieją, że stres nie wpływa korzystnie na realizację zadań przez pracownika… – powiedziałam do siebie, stając się coraz bardziej poirytowana. Moje uczucia mieszały się ze stresem i smutkiem, jakby ten młody mężczyzna dzielił się ze mną swoimi emocjami. Gorycz przybierała na sile, nagle poczułam, że brakuje mi powietrza. Złapałam głęboki oddech i ponownie znalazłam się w palarni pod galerią.
– Zawsze jest wyjście. Zastanów się, dlaczego właściwie boisz się odejść… Czy naprawdę zwolnienie byłoby takie straszne? – zapytałam, kiedy tylko udało mi się opanować emocje.
– Chwila, ja mówię w języku mandaryńskim? – dodałam, sama siebie zaskakując.
– Tak, to mandaryński… – odparł zdezorientowany. – Boję się odejść, bo nie wiem, czy znajdę lepszą pracę – dodał z lekką irytacją w głosie.
– A szukałeś już nowej pracy?
– Nie… Co jeśli okaże się jeszcze gorsza? – odpowiedział wymijająco. W jego tonie wyczułam rezygnację. Zrozumiałam, że tkwi w tej sytuacji tak długo, że zaczęło to wpływać nie tylko na jego nastawienie, ale przede wszystkim na poczucie własnej wartości.
– Boisz się, że nie poradzisz sobie w nowej pracy?
– Nie, boję się, że trafię na jeszcze gorszą szefową.
– To chyba mało prawdopodobne. Zmiany są fajne! – powiedziałam zachęcająco.
– Fakt… ale skąd ty w ogóle wiesz, jak straszna jest moja szefowa?
– Okazuje się, że jestem dziwolągiem, który mówi po mandaryńsku i ma wgląd w twoją duszę.
– Czyli jesteś wariatką z ulicy?
– Można tak powiedzieć.
– To wolałabym, żebyś nie wtrącała się do spraw, o których nie masz pojęcia – odparł poważniej.
– Masz rację, ale pamiętaj, że jeśli zostaniesz tam jeszcze pięć lat, może awansujesz i… zaczniesz zachowywać się jak twoja szefowa.
– Nie będę taki jak ona!
– Więc znajdź sobie lepszy wzorzec. Może ona kiedyś też miała takiego szefa?
– Może… Zobaczę, ale zwykle nie słucham rad wariatów – powiedział już spokojniejszym tonem.
– Ja słucham tylko takich. Dzięki temu jest ciekawiej.
– Właśnie słyszę, muszę iść, żeby znowu nie narobić sobie problemów. Na razie.
– Nie ma za co! Życzę ci spełnienia wszystkich marzeń! – zawołałam z uśmiechem. Zgasiłam papierosa w popielniczce i poszłam w swoją stronę.
Deszcz wciąż padał, ale już mi to nie przeszkadzało. Być może komuś pomogłam, a być może nie – przynajmniej próbowałam.
– Mój laptop pewnie to przeżyje. W końcu jestem wariatką… a to zobowiązuje do pewnej brawury – powiedziałam sama do siebie.
Tornado w Gardens By the Bay
Kiedy moja dusza jest przeciążona, nawet jeśli wpływ na to mają sytuacje niezależne ode mnie oraz emocje, które nie należą do mnie, najłatwiej jest mi wyciszyć się na łonie natury. Moim marzeniem byłoby, żeby każdy zrozumiał, że spokój i szczęście można odnaleźć w najprostszych miejscach i chwilach. Ale dopóki tak nie jest, to mogę to jedynie wszystkim powtarzać, zapisywać na kartkach książek i sama czerpać z tej wiedzy. Kiedyś przyjaciółka poprosiła mnie, żebym opisała swój wymarzony dzień. Odpowiedziałam jej, że takie dni to właściwie moja codzienność – wstaję, o której chcę, piszę coś na komputerze, a potem udaję się na przejażdżkę skuterem po wyspie. Cały czas jest gorąco, i pięknie, a na dodatek każdy jest uśmiechnięty oraz panuje chaos, który tak kocham. Nigdzie mi się nie spieszy. Spotkam się z przyjaciółmi, zobaczę zachód słońca, pójdę na techno, wytańczę swoje pozytywne emocje, a nad ranem wrócę sama lub z jakimś przystojniakiem do domu.
Tak więc, nawet jeśli o ulubiony dzień trudno, można przynajmniej poszukać miejsc, w których czujemy się dobrze. Singapur jest dość ciekawym krajem, po pierwsze dlatego, że jest państwem-miastem! Odwiedziłam dwa z trzech miast-państw: Singapur i Watykan, nie było mnie tylko w Monako. Tak, na świecie istnieją tylko trzy miasta-państwa i jeszcze kilka mikro krajów. Na przykład San Marino – jedno z najstarszych niepodległych państw, leżące w centralnej części Włoch, z powierzchnią 61 km². Ale wracając do tematu… Po drugie, w Singapurze jest mnóstwo zieleni… Ale takiej, którą wkomponowano w miasto, a nawet w lotnisko. Jednym z moich ulubionych miejsc zawsze było Gardens by the Bay. Bez wątpienia można poczuć się tam, jak na planie filmu science fiction, a jednocześnie masz kontakt z naturą. Mimo wszystko mam nadzieję, że za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat naszą codziennością nie stanie się wkomponowywanie roślin w budowle. Raczej skłaniam się ku wizji drewnianych chat i ekologicznych domów wtopionych w naturę. W moim odczuciu właśnie takiej przyszłości świat potrzebuje.
Kolory wydały mi się bardziej intensywne, niż zwykle – zieleń roślin, światła. Chodziłam po Gardens By the Bay, zafascynowana widokiem kilkudziesięciometrowych metalowych struktur supertrees. Przypominają korony drzew, ale zamiast tradycyjnych konarów, pokryte są roślinnością – storczykami, paprociami i tropikalnymi pnączami. Na chwilę oderwałam się od rzeczywistości, zafascynowana tymi strukturami, ale kiedy mój wzrok ponownie skierowałam w dół, zobaczyłam ludzi, którzy poruszali się jak automaty. Robili zdjęcia, ale nie patrzyli, tak naprawdę nie byli obecni w tym miejscu. Znowu zaczęłam odczuwać niepokój. Oczy niektórych osób stały się czarne, jakby były puste, pozbawione duszy. Ich mechaniczne ruchy stawały się coraz bardziej powolne, a nienaturalne uśmiechy wykrzywiły twarze w dziwnym grymasie. Świat wokół mnie zaczął się rozpadać. Drobne fragmenty sztucznych drzew, a nawet ludzi, unosiły się w powietrze, jakby grawitacja postanowiła przestać istnieć. Nikt nie krzyczał, nikt nie uciekał w panice – to miejsce po prostu zaczęło się rozpadać. Jakby niewidzialne tornado nawiedziło ogród, niszcząc wszystko, co napotkało na swojej drodze, a ci, których porywa, nie byli tego nawet świadomi. Stałam bez ruchu, aż zrozumiałam, że za chwilę nie będę już miała drogi ucieczki. Rośliny zaczęły wyciągać się w moją stronę w nienaturalnych kształtach, miałam wrażenie, że chcą mi coś powiedzieć. Zaczęłam biec w stronę wyjścia. To nie był spokojny świat, który próbował mnie pochłonąć. Przypominało mi to raczej odchłań składającą się z wszystkich ludzkich lęków.
– Co się tu dzieje? – powiedziałam do siebie, kiedy wybiegłam na zewnątrz. Wszystko w ułamek sekundy wróciło do normy, jakby nic się nie wydarzyło. Ludzie wychodzili uśmiechnięci na teren obiektu.
Wszystko wskazywało na to, że tego dnia w Singapurze nie miałam odnaleźć spokoju, gdziekolwiek bym nie poszła. Czułam, że muszę opuścić to miejsce. Na szczęście zbliżała się godzina mojego odlotu. Nie zastanawiając się dłużej, ruszyłam w stronę metra.
Turbulencje
– Jak udał się pani pobyt? – zapytała ubrana w elegancki uniform pracownica linii lotniczych.
– Chyba przestanę latać do Singapuru – odparłam – zdecydowanie zbyt często tu jestem i zaczęłam dostrzegać prawdziwe oblicze tego miasta-państwa – kontynuowałam wypowiedź.
Na twarzy kobiety dostrzegłam wahanie, jakby została zbita z tropu. Po chwili jednak z jej rysów zniknęło zaskoczenie i wrócił uprzejmy uśmiech.
– Czasami rzeczywiście to miasto może się wydawać… zbyt przytłaczające – odparła z lekkim zakłopotaniem – udanego lotu – dodała, oddając mi mój, już zeskanowany bilet.
Kiedy zajęłam swoje miejsce, ogarnęło mnie uczucie podekscytowania. Po pierwsze, w końcu opuszczałam torturujący moją duszę Singapur. Po drugie, po raz kolejny udało mi się mieć dla siebie wszystkie trzy siedzenia. Nigdy nie robię rezerwacji i zawsze mam szczęście. Od razu ściągnęłam buty i usiadłam po turecku na fotelu przy oknie. W schowek wsunęłam moją książkę, założyłam słuchawki i zaczęłam przyglądać się temu, co dzieje się na zewnątrz.
Stewardesy przygotowywały samolot do startu, pospiesznie sprawdzając, czy pasy pasażerów są już zapięte, a schowki zamknięte, kiedy nagle na pokładzie pojawiło się jeszcze kilka osób – to byli mnisi.
-No i moje trzy wolne siedzenia chuj strzelił – pomyślałam patrząc na wypełniony ludźmi pokład. Nie minęła minuta, a obok mnie usiadł jeden z mnichów.
–Szanowni Państwo, witamy na pokładzie naszego samolotu. Prosimy o zapięcie pasów bezpieczeństwa. Pasy muszą być zapięte w czasie startu, lądowania oraz podczas turbulencji… – po pokładzie rozległ się spokojny głos stewardesy. Wzrok znów utkwił w widoku za oknem, a moje myśli powróciły do słów piosenki, które wciąż brzmiały w moich uszach.
– Słucham? – spojrzałam na mnicha, nie rozumiejąc, o co mu chodzi, jednocześnie wyciągając słuchawki z uszu.
– Dobra książka? – Mnich powtórzył pytanie, patrząc na lekturę o buddyzmie, którą trzymałam w ręku.
– Tak, interesuje mnie wasza religia i postrzeganie świata. Jak każde inne. Uważam, że religie wcale nie muszą się ze sobą kłócić, a ja mogę czerpać inspirację z każdej wiary.
– Jesteśmy dość liberalnego wyznania. Nie wykluczamy nawet nauki, czasami wręcz z nią współpracujemy. – na jego słowa odpowiedziałam porozumiewawczym spojrzeniem, ponownie włożyłam słuchawki do uszu i wróciłam do lektury.
W samych lotach najbardziej lubię moment startu. Kojarzy mi się z początkiem zmian, które tak uwielbiam: nowi ludzie, inna atmosfera, odmienne krajobrazy i zasady. Tak, gdy podróżujesz na inne kontynenty, naprawdę odczuwasz różnorodność świata i kultur. Trochę inaczej wygląda to w Europie. Państwa Starego Kontynentu, jak dla mnie, nie różnią się aż tak bardzo – to tylko powierzchowne rozbieżności. Azja to zupełnie inna historia. Duże różnice potrafisz dostrzec nawet po wycieczce na inną wyspę w danym kraju.
Mój ulubiony „szok odmienności” zawsze przychodzi po przylocie z Europy do Azji. Wrażenie jest takie, jakbym nie tylko zmieniła kontynent, ale przeniosła się na całkowicie inną planetę.
Samolot zaczął kołować po pasie startowym. W moich słuchawkach wciąż rozbrzmiewał stary, dobry rock. Ekscytacja narastała. Opuszczałam miejsce, w którym nie czułam się dobrze, a ulga była wyraźnie widoczna na mojej twarzy. Zaczęłam delikatnie poruszać się w rytm muzyki, odłożyłam książkę i wyjrzałam przez okno.
– Yeyyy – mruknęłam cicho, nie zwracając uwagi na innych pasażerów. Do mojej ekscytacji dołączył mnich, który również zaczął przyglądać się temu, co działo się za oknem, z wręcz nienaturalnie szerokim uśmiechem. Wyglądaliśmy bardziej jak dzieci cieszące się na przejażdżkę karuzelą – dwie rozpromienione twarze, szerokie uśmiechy odsłaniające zęby, łzy radości w oczach, choć nic takiego przecież się nie działo. Ja, wciąż siedząca niemalże po turecku, i on w swojej pomarańczowej szacie…
Rozejrzałam się wokół i zauważyłam, że nie tylko my tak świetnie się bawimy. Kilkoro innych pasażerów z podobnym entuzjazmem spoglądało za okno, gotowi na lot swojego życia. Cudowna atmosfera na pokładzie samolotu przybierała na sile, rozprzestrzeniając się jak wirus, którym można się błyskawicznie zarazić.
Nagle usłyszeliśmy komunikat o turbulencjach, a chwilę później poczuliśmy mocne wstrząsy. Gdzieś z tyłu usłyszałam krzyk kobiety, kilka rzędów przed nami rozpłakało się dziecko. Ja, mnich i kilkoro innych pasażerów trwaliśmy w swoim nienaturalnym szczęściu, jakby sytuacja w ogóle nie uległa zmianie.
–„Niektórzy mówią, że życie da ci w kość, połamie serce, skradnie koronę. Więc zacząłem Bóg wie gdzie, myślę, że wiem kiedy tam dotrę. Uczę się latać, wokół chmur, lecz co się wzniosło, musi spaść.” – w moich słuchawkach rozbrzmiewał kawałek Learning to Fly, co jeszcze bardziej podsycało tę niemalże komiczną atmosferę. W końcu wlecieliśmy w czyste, błękitne niebo, a turbulencje ustały.
-Nie boisz się śmierci? – wyciągnęłam słuchawki z uszu, bo mnich ponownie zdecydował się na rozmowę. To był inny mnich, niż ci, których spotykałam do tej pory – milczący, opanowani, zastygli w stoickim spokoju.
– Chyba już niczego się nie boję i nic mnie już aż tak nie dziwi – wpadłam na zwięzłe podsumowanie wszystkiego, co wtedy myślałam.
– Widziałaś w życiu śmierć?
– Przeżyłam śmierć, ale nie swoją i każdego dnia przeżywam swoje życie. Trudno mi uwierzyć, że nic po tym nie ma. No wiesz, po tych wszystkich turbulencjach. Możesz tylko korzystać z tego, co dzieje się w chwili obecnej, a później odejść do innego świata, już bez żalu. Myślę, że tu już nie wrócę. Już mi wystarczy. – uśmiechnęłam się do niego porozumiewawczo, dając mu do zrozumienia, że jestem przekonana o swojej możliwości wyboru. Tak naprawdę byłam tego pewna, lecz moja pewność opierała się na wszystkim, w co wierzyłam.
– „Nie zatrzymuj się w przeszłości, nie marz o przyszłości. Skup się na życiu, które dzieje się teraz” – to słowa Buddy. Teraźniejszość to jedyne, co naprawdę istnieje. Życie w tej chwili jest kluczem do spokoju i ostatecznego wyzwolenia. Nirwana nie jest ucieczką od życia, ale zrozumieniem go w pełni, bez iluzji i przywiązań.
– Zawsze wydawało mi się, że to właśnie to daje największy spokój – zrozumienie, że wszystko na Ziemi jest chwilowe. Bez tego świadomość strat czy nieuniknionych końców mogłaby nas pochłonąć. – nasza pogawędka stawała się coraz bardziej ekscytująca. Wypowiadane zdania w jakiś sposób się uzupełniały, nie stosowaliśmy kontr i nie kwestionowaliśmy swoich przekonań. Za to chyba najbardziej kocham tę mniej cywilizowaną Azję – ludzie wsłuchują się w siebie i w innych, zamiast doszukiwać się mankamentów.
-Budda sam doświadczył tego paradoksu. Kiedy opuścił pałac, zrozumiał, że luksus nie chroni przed cierpieniem. Starość, choroba, śmierć – to nieodłączne elementy życia. A lęk przed nimi tylko nas więzi – mnich dodał do mojej wypowiedzi.
-Zgadza się. Mieliśmy przykład podczas turbulencji – niektórzy potrafili zachować spokój. Jakby zupełnie nie bali się tego, co może się stać.
-To właśnie pełna akceptacja rzeczywistości. Zrozumienie, że nie mamy kontroli nad wszystkim. Walka z tym, co nieuniknione, rodzi cierpienie. Akceptacja przynosi spokój. Życie i śmierć to dwie strony tej samej monety – mnich na chwilę przerwał swoją wypowiedź – Budda mawiał, że Nirwana nie jest odległym celem na horyzoncie. Jest tutaj, teraz. Ci, którzy przestali bać się końca, żyją w pełni w teraźniejszości. Jak mnisi, którzy nie boją się śmierci – wiedzą, że to tylko kolejny krok – dodał po chwili.
– To prawda. Myślę, że już to rozumiem. Miałam taki moment w życiu, kiedy pomyślałam, że albo cierpienie rozerwie na strzępy moje serce, albo zacznę żyć, nie bojąc się niczego, w pełni. Wybrałam to drugie i to była najlepsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjęłam. Teraz widzę, że cały ból, który mnie spotkał, był po to, żebym w końcu to zrozumiała. Jestem szczęśliwa, ale wiem jedno – po tym życiu już tu nie wracam – ucieszyłam się, że swobodnie nam się rozmawia. Zamarzyłam też, żeby poznać jakiegoś mnicha, do którego mogłabym wpadać na krótkie pogawędki o życiu. To byłaby idealna forma spędzania wolnego czasu i niesamowita inspiracja.
– A co jeśli mogłabyś żyć tutaj, na ziemi, w pełni oświecona, z całą wiedzą i mądrością, bez wątpliwości? Nauczać i od początku kierować życiem tak, jakbyś chciała?
-Właściwie to kilka lat temu zaczęłam kierować życiem tak, jakbym chciała. Przydałaby się jeszcze umiejętność wpływu na otoczenie, bo czy tak naprawdę możemy kierować swoim życiem tak, jakbyśmy chcieli? Zawsze pojawią się jakieś przeciwności lub niespodziewane akcje. Jak już wspomniałeś… pytanie, jak na nie zareagujemy. A czy ty w ogóle powinieneś ze mną rozmawiać? – chciałam jak najszybciej dowiedzieć się, czy faktycznie mogę mieć takiego przyjaciela.
-Zawsze mogę głosić prawdy o Buddzie i toczyć ciekawe pogawędki o postrzeganiu świata – mnich po tych słowach przystawił palec do ust w żartobliwym geście uciszenia rozmowy, a ja pożałowałam, że jestem taka niecierpliwa. W mojej głowie zaczęła pojawiać się wizja wspólnych pogawędek na plaży, przy herbacie u mnie w domu, spacerów, wizyt w świątyniach. Spojrzałam na niego raz jeszcze, a moje oczy rozbłysły ekscytacją.
– Czy myślisz, że jeszcze się spotkamy? – nie mogłam się powstrzymać i zadałam ostatnie pytanie.
– Drogi, które mają się przeciąć, zawsze znajdą sposób, by to zrobić – odpowiedział z lekkim uśmiechem, a ja oparłam głowę o fotel i postanowiłam delektować się tą myślą.
Człowiek, którego najlepiej unikać
Mój Grab wreszcie podjechał pod hotel. Budynek wyglądał skromnie, ale nie planowałam wydawać więcej na coś bardziej luksusowego – potrzebowałam tylko łóżka na kilka godzin.
– Dziękuję, do widzenia – rzuciłam po tajsku do kierowcy. Tym razem porozumiewanie się w tym języku nie wymagało żadnych supermocy. Znałam podstawowe zwroty. W Bangkoku bywałam zdecydowanie częściej niż w Singapurze. Szczerze mówiąc, Bangkok mógłby śmiało konkurować o tytuł mojego trzeciego, czwartego, a może nawet piątego domu.
Weszłam do hotelu, kierując się prosto do recepcji. Marzyłam o tym, żeby zostawić bagaże i położyć się do łóżka. To była naprawdę intensywna doba. Śmiem twierdzić, że nikt nie spodziewałby się takiego obrotu spraw, chyba że należę do jakiegoś tajnego klanu, o którym jeszcze nie wiem, a jego członkowie odnajdą mnie z czasem – mam nadzieję, że już nie w Singapurze.
Zamyślona podeszłam do blatu recepcji. Kolejka. Pracownik hotelu w żółwim tempie wstukiwał coś na laptopie, a wokół panowała cisza, w którą wdzierał się zgiełk z ulicy. Muzyka klubowa, klaksony, śmiechy – Bangkok w całej swojej chaotycznej okazałości. Neonowe światła przebijały się przez okna, malując ściany na rozmaite kolory.
Przede mną stała para: podstarzały mężczyzna, trzymał za rękę transpłciową Tajkę.
– Dobrze się bawicie? – Nigdy nie byłam miłośniczką czekania, więc postanowiłam zabić czas, zagadując sąsiadów na jedną noc.
– Tak. Może chcesz się z nami zabawić? – odparł mężczyzna, wymownie chwytając Tajkę za tyłek. Postanowiłam go zignorować. Już dawno przestałam tracić energię na rozmowy z takimi ludźmi.
– Czy on wie? – skierowałam pytanie do Tajki. Czasami się nad tym zastanawiałam, a skoro i tak mogłam go skreślić z listy osób nadających się do uprzejmej pogawędki w lobby, postanowiłam zadać swoje pytanie wprost.
– Wiem. Po to tutaj przyleciałem – odpowiedział za nią z uśmiechem. Łagodnie go odwzajemniłam, ale w tej samej chwili coś zaczęło się dziać. Twarz mężczyzny zmieniała kształt – jego rysy stawały się ostrzejsze, a oczy wypełniły się czerwienią. Moje skronie zaczęły pulsować, aż poczułam ból, taki, który przypominał najgorszą migrenę.
– Kochana, oni wszystko wiedzą. Czasem ich lubię, czasem już nie, ale zawsze kocham ich pieniądze. No money, no honey! – Te słowa dotarły do mnie jak przez echo, z oddali, a przenikliwy pisk niemal rozrywał mi czaszkę. Upuściłam bagaż i złapałam się za głowę, próbując zapanować nad bólem.
– Wszystko w porządku, skarbie? – zapytała Tajka, patrząc na mnie z troską.
Po jej słowach wszystko ustało, ale potrzebowałam chwili, żeby dojść do siebie i zrozumieć, co właściwie się wydarzyło.
– Zbyt wiele godzin bez porządnego snu… i za dużo czasu w samolocie – wymamrotałam, próbując się uspokoić.
– Nie każdy da się lubić – dodałam po chwili.
– Wpadnij jutro do baru na górze. Napijemy się. On raczej już nie dołączy – zaproponowała uprzejmie, a ja przez chwilę miałam ochotę przyjąć propozycję. Potrzebowałam odrobiny relaksu zamiast kilkugodzinnej jazdy autobusem.
– Jutro jadę odwiedzić przyjaciółkę na Koh Chang. Może po powrocie – odparłam, gdy rozsądek wziął górę. Gdybym została na jedną noc dłużej, na pewno przedłużyłabym pobyt o kolejną, a potem… kto wie, czy w ogóle dotarłabym do Kay – mojej przyjaciółki.
– Czyli podróżujesz do ludzi, a nie do miejsc? – Tajka zadała trafne pytanie.
– Ktoś mi to już kiedyś powiedział. Na to wygląda…
Naszą rozmowę przerwał recepcjonista.
– Ma pan rezerwację?
– Nie – odparł mężczyzna.
– Na jedną noc?
– Tak – potwierdził krótko, a ja mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, czy potrafi ułożyć zdanie, które nie brzmi grubiańsko.
Niektóre kraje Azji mają to do siebie, że będąc w nich, można pokazać swoje prawdziwe oblicze, ale nie każdego oblicze jest piękne.
– Poproszę paszport.
– Nie mam przy sobie, ale mam zdjęcie w telefonie – odparł, czym mnie zaskoczył. Czyli jednak potrafi normalnie mówić.
– Płatność z góry – powiedział recepcjonista.
Mężczyzna wyciąga kartę i włożył ją do terminalu.
– Pierwsze piętro, pokój numer 6 – rzucił recepcjonista, podając klucz.
– Dziękujemy – powiedziała Tajka, po czym mężczyzna znów złapał ją za pośladek. Oboje udali się w stronę pokoju.
– Udanej imprezy i być może do zobaczenia – postanowiłam pożegnać się z moją nową znajomą.
– Do zobaczenia, do zobaczenia… – rzuciła Tajka na odchodne, machając lekko ręką.
Przyszła moja kolej. Położyłam paszport na blat recepcji. Co dziwne, tym razem hotel zarezerwowałam jeszcze w Singapurze – coś, co raczej mi się nie zdarzało. Chyba pierwszy raz chciałam tak bardzo gdzieś dotrzeć, zamknąć się w pokoju i pod żadnym pozorem nie wychodzić na zewnątrz. Kolejne wizje zdecydowanie nie wchodziły w grę, szczególnie że czarne oczy zmieniły się w czerwone.
-Co to w ogóle znaczy? – powiedziałam sama do siebie wychodząc z lobby przed hotel na papierosa. Tak, aby dać chwilę recepcjoniście na zameldowanie mnie w pokoju.
Na dworze panował chaos, choć była już noc. Na ulicy roiło się od pijanych ludzi, a stragany wciąż były otwarte. Zapach grillowanego mięsa mieszał się z dymem i spalinami. W oddali dostrzegłam szczura kręcącego się pod śmietnikiem. Miasto żyło swoim tempem – korki na ulicy, skutery przeciskające się między samochodami, taksówki i klaksony tworzące nieustanny hałas.
– Witamy ponownie w bałaganie, tak jak lubię – przywitałam sama siebie w mieście, które darzę ogromną sympatią. Zaciągnęłam się papierosem, obserwując ten chaotyczny, a jednak fascynujący świat.
Kiedy wróciłam do recepcji, mój paszport czekał już na ladzie.
– Dziękuję – powiedziałam po tajsku.
– Dziękuję – recepcjonista uśmiechnął się do mnie. – Numer 36, czwarte piętro – dodał po chwili. Zabrałam paszport oraz klucz i ruszyłam w stronę pokoju. To zabawne, jak przeróżne dźwięki dochodziły zza poszczególnych drzwi: śmiech, muzyka, odgłosy uprawianej miłości, a w niektórych cisza… ale nie podejrzewałam, że ktoś śpi. Prawdopodobnie tonął w rozrywkach oferowanych przez Bangkok.
Kiedy wreszcie dotarłam do swojego pokoju, nie zastanawiając się zbyt długo, rzuciłam torbę na podłogę i opadłam na łóżko, a po chwili… zasnęłam.
Kupując mi kawę zapewniasz mi czas na pisanie. Dołóż swoją cegiełkę do tego, abym była w stanie utrzymywać się z mojej pasji (nawet jeśli wpłacisz 1 zł, to bardzo mnie to ucieszy) –> https://buycoffee.to/kasiapieluszka
0 komentarzy