Ostatnio włączyłam Netflixa. Przed moim pobytem w Polsce nie miałam na to ani czasu, ani ochoty. Miałam prawdziwe życie. Padło na największe gówno na świecie. Reality Show „Real Housewives” o „damach” z Beverly Hills przyprawił mnie kurwa o ból głowy. To co oglądam ma duży wpływa na nastrój, motywację, przemyślenia.
„Real Housewives” opowiada o pojebanych intrygantkach z górą hajsu i bez żadnych manier. Nieszczęśliwe, zawistne awanturnice ciągle skaczą sobie do gardeł. To konsekwencje hermetycznych środowisk. Jedni płaszczą się o akceptację, innych ego sprawia, że traktują ludzi w protekcjonalny sposób. Mało tam miejsca na bycie sobą i naturalność. Jest ciągła walka i rywalizacja. Od ludzi mających wszystko kipi frustracja. Różnica między nimi, a pijakiem awanturującym się na ulicy jest taka, że on najebał się tanim winem, a one najdroższym na świecie szampanem.
Ludzie są różni. Możesz żyć w zgodzie ze sobą lub próbować się dopasować. Dążenie do akceptacji grozi eksplozją. Nabierzesz kredytów na większe chaty, lepsze samochody, a stres zaciśnie Twoje gardło. Na samym końcu w drogiej sukience przeskoczysz przez stół, żeby wpierdolić koleżance, której i tak nie znosisz. Na Bali nie zmieniło się jedno. Wciąż można być największym dziwakiem i nikomu nic do tego. Mimo wszystko cieszę się, że nie ma mnie teraz wśród gromady krytykantów. W życiu należy poszukiwać spełnienia i szczęścia. Teraz jest trudniej, więc życzę nam wszystkim powodzenia.
0 komentarzy